Autostopem do Holandii cz. 1

Od pewnego czasu jednym z moich wielkich marzeń była podróż autostopem. Nigdy wcześniej nie byłem za granicą, no może z wyjątkiem Słowacji, którą mam, śmiało można by rzec, „za płotem”. Przyczyna tego stanu rzeczy, jak zazwyczaj się to zdarza, była bardzo prozaiczna. Po prostu nie było mnie nigdy stać na taki wyjazd. Choć może była to tylko jedna z wymówek.

Tak, czy inaczej, w końcu się udało. Nie chcąc porywać się na coś, czemu nie byłbym w stanie sprostać, musiałem znaleźć kogoś, kto już jakieś doświadczenie w austostopowaniu posiada. No i przez przypadek, w który sam osobiście nie wierzę, czy, jakby tego nie nazwać, szczęśliwy zbieg okoliczności, spotkałem odpowiedniego człowieka. Okazał się nim być kolega z roku – Wojtek, który tak zafascynował mnie podróżami, że nie mogłem nie spróbować.

Ustaliliśmy pół roku wcześniej, że choćby nie wiem co się działo – wyjedziemy w niedzielę 5 lipca 2015. I tak też zrobiliśmy. Spokojnie zakończyliśmy sesję na naszej Akademii, zakupiliśmy cały potrzebny sprzęt, którego jeszcze nie mieliśmy, spakowaliśmy ekwipunek do plecaków i wyruszyliśmy na podbój Europy. Jak się ostatecznie okazało nie dotarliśmy nawet do połowy zamierzone drogi, ale o tym później.

Pierwszy dzień, problemy z wyjazdem z Polski i noc w niemieckiej wiosce

Na początku poszło bezproblemowo. Na wylocie z Krakowa czekaliśmy niespełna 10 minut! Każdy, kto jeździ autostopem wie, że to świetny rezultat. Zatrzymała nam się młoda kobieta, która jak się później dowiedzieliśmy – wzięła autostopowiczów po raz pierwszy. Z nią dotarliśmy w okolice Wrocławia, gdzie po 20 minutach oczekiwania udało nam się złapać kolejny samochód, a raczej to samochód złapał nas!

Plecaki gotowe do podróży

Plecaki nie mogą doczekać się podróży!

O ile dobrze pamiętam, trójka autostopowiczów wysiadła z samochodu, po czym jeden z nich, widząc, że dzielimy z nimi upodobanie do tego jakże specyficznego środka transportu, zaproponował nam jazdę z ich kierowcą. Uradowani zapakowaliśmy się do samochodu Krzysztofa (który również nie krył radości, z faktu, że będzie miał się do kogo odezwać przez najbliższe sto kilometrów), a następnie ruszyliśmy w dalszą drogę.

W okolicach Bolesławca postanowiliśmy wysiąść, celem dalszej podróży w stronę Berlina, podczas gdy nasz kierowca kierował się dalej na Monachium. Był to największy błąd tego dnia. Przez ponad dwie godziny staliśmy w pełnym słońcu, trzymając karton z napisem “Berlin”. Nie przyniosło to żadnego skutku. Postanowiliśmy więc zmienić miejsce, znaleźć trochę cienia, przez co omijała nas znaczna część samochodów. Przez następne dwie godziny nikt się nie zatrzymał.

W końcu zrezygnowani zmieniliśmy taktykę. Schowaliśmy kartkę, wróciliśmy na poprzednie miejsce i wystawiliśmy kciuki. Nie było już ważne gdzie pojedziemy, byle tylko ruszyć się z tego miejsca. Nie czekaliśmy chyba nawet pięciu minut! Zatrzymał się Karol, który dowiózł nas w okolice Drezna. Wtedy uświadomiliśmy sobie, ze mogliśmy być tam ponad 4 godziny wcześniej. Gdybyśmy tylko zostali w samochodzie Krzysztofa trochę dłużej…

Na parkingu zjedliśmy kolację, po czym postanowiliśmy spróbować jeszcze coś złapać, chociaż było już po 20:00. Zdziwiliśmy się, że w ciągu ok. 30 minut zatrzymało się 5 samochodów. Jednak żaden nie jechał zbyt daleko. Postanowiliśmy, że zostaniemy na noc. Okazało się, że w pobliżu jest wioska, więc wybraliśmy się do niej poszukać jakiegoś sklepu. Brakowało nam zwłaszcza wody, która na stacjach benzynowych jest droga (zwykle ok. 3 euro). Nigdzie jednak nie było ani sklepu, ani żadnych ludzi. Dopiero na skraju wioski spotkaliśmy pierwszego mieszkańca.

Poranek w niemieckiej wiosce

Tak wyglądał nasz pierwszy nocleg. Namiot przetrwał burzę!

Pomimo naszej miernej znajomości języka dogadaliśmy się z Niemcem, który pozwolił nam rozbić namiot na swojej działce, po czym przyniósł nam po piwie. Poproszony przyniósł również po butelce wody. Jednak najbardziej zdziwiliśmy się, kiedy podłączył, a następnie rozwinął nam ogrodowy przedłużacz! Mieliśmy prąd, a tego nigdy za wiele, zwłaszcza przy szybko rozładowujących się urządzeniach.

Pomimo trudności, byliśmy zadowoleni z pierwszego dnia podróży. Popijając niemieckie piwo z niepokojem przyglądaliśmy się niebu, które, choć dość daleko od nas, jednak wyraźnie rozjaśniało się co chwilę. “Do nas nie dotrze, wiatr jest w inną stronę” powtarzałem. Jednak się pomyliłem. W nocy w trzech falach przeszła potężna burza. W pewnym momencie piorun uderzył tak blisko nas, że wyraźnie czuliśmy jak ziemia się zatrzęsła. Była to zdecydowanie najdłuższa noc podczas całej podróży.

Dzień drugi, jazda ciężarówką i piesza wędrówka po Kamen

Rano powitało nas słońce. Zadowoleni, że namiot nie przemókł, ani nie został porwany przez wiatr, spakowaliśmy się i udaliśmy się z powrotem na stację. Wzięliśmy prysznic, zjedliśmy śniadanie i pełni zapału zaczęliśmy łapać. Czekaliśmy 30 minut i jakie było nasze zdziwienie, gdy zatrzymała się ciężarówka na polskich tablicach (kierowcy ciężarówek boją się brać więcej niż jedną osobę, gdyż te wielkie pojazdy rejestrowane są na 2 osoby). Egzamin zdała polska flaga zamocowana na jednym z plecaków.

W oczekiwaniu na stopa

Łapiemy jak zawsze na wyjeździe z parkingu. Polska flaga zdaje egzamin.

Podczas podróży dowiedzieliśmy się sporo o sprawności i parametrach (nie tylko) ciężarówek, a także wysłuchaliśmy ciekawych historii z niemiecką policją. Przejechaliśmy ok. 50 km po czym zatrzymaliśmy się na stacji. Nasz kierowca jechał dalej w innym kierunku niż my. Podziękowaliśmy rodakowi i udaliśmy się na wylot z parkingu. Po 2 godzinach czekania zrezygnowaliśmy. Wróciliśmy na stację, żeby coś zjeść. Przed wejściem spotkaliśmy Polaka, który jechał w okolice Dortmundu. W końcu udało się złapać coś na dłuższą trasę.

Zostaliśmy wysadzeni pod budynkiem IKE-i w miejscowości Kamen. Od tej pory zaczęły się kłopoty. Okazało się, że przy wyjeździe na autostradę nie ma miejsca do łapania stopa. Tzn. było, ale główny strumień samochodów szedł od drugiej strony. Postanowiliśmy wrócić pod supermarket. Nic to jednak nie pomogło. Zrezygnowani postanowiliśmy przejść na wylotówkę z drugiej strony miasta. Na mapie było to około 3,5 km, jednak okazało się, że pieszo trzeba było przejść ponad 5 km. Z ciężkimi plecakami, resztką wody i przy panującej pogodzie wydawało nam się, że przeszliśmy co najmniej z 10!

Przy wjeździe na autostradę staliśmy może z 30 minut. Zatrzymał się młody, czarnoskóry chłopak, jednak jechał tylko do Dortmundu, więc tylko podziękowaliśmy i zdecydowaliśmy poszukać miejsca na nocleg. Tak jak poprzedniego dnia zapytaliśmy w jednym, później drugim domu, czy możemy rozbić namiot na podwórku, jednak nie uzyskaliśmy zgody. Na szczęście okazało się, że za żywopłotem drugiego z domów wykoszony jest pas trawy, więc postanowiliśmy tam przenocować.

Ciąg dalszy niebawem. Dziękuję za przeczytanie tekstu! Jeżeli masz ciekawe przeżycia związane z autostopem lub po prostu chcesz wyrazić swoją opinię to zapraszam Cię do komentowania!

Przeczytaj część drugą! Autostopem do Holandii cz. 2

Może Ci się również spodoba